Ads 468x60px

wtorek, 28 kwietnia 2015

Donna Tartt "Der Distelfink" ("Szczygieł") czyli historia ptaszka na uwięzi






Wydawnictwo: Goldmann Verlag
Tytuł oryginału: The Goldfinch
Data wydania: 10 marca 2014
Liczba stron: 1024
Cena: 24,99 euro


Nie wiem, jak tu pisać o tej powieści. Wyznać, że mnie zmiotła? Odurzyła? Zaczarowała? Wciągnęła w wir wydarzeń, obrazów, zapachów, doznań? Wszystko to banały, których kumulacja nie sprawi, że choć ułamek tego, czym ona jest, a czym nie jest, dotrze do czytającego te słowa. Powiem więc tak: po wysłuchaniu ostatniego zdania (bo "Szczygła" poznałam w formie doskonałego skądinąd audiobooka), zapragnęłam natychmiast przeczytać tę książkę na nowo (tak, mam też wersję papierową). A to nie zdarza mi się nigdy.

Sprawczyni tego, drobna, blada Amerykanka mierząca zaledwie 1,52 cm wzrostu, o której chodzą słuchy, że pobije w piciu każdego faceta, będąc przy tym w stanie bez zająknięcia sypać cytatami z T. S. Elliota, pisze niewiele, ale to, co pisze, ma moc, impet i siłę bomby atomowej. Nie certoli się z czytelnikiem, każe mu przedzierać się przez tysiącstronicowe cegły (a nie są to płyciutkie sagi, tylko dzieła na miarę dziewiętnastowiecznych klasyków), pozostawiając ich z bolesnym symptomem odstawienia. Jej przedostatnia powieść "Tajemna historia" ukazała się dziesięć lat temu. Publikowanie książek z częstotliwością dekady jest bardzo nie na czasie, a mimo to autorka mówi, że byłaby szczęśliwa, gdyby udało jej się napisać w sumie pięć powieści. Więc jeszcze dwie. Jeszcze dwadzieścia lat.

Czymże więc jest ten długo wyczekiwany "Szczygieł"? I znów trudno dokonać tu jakiejś klasyfikacji. Czy powiemy powieść inicjacyjna, czy historia kryminalna ze świata sztuki, czy studium środowiskowe - to wciąż za mało. Dodajmy do tego panoramę różnych światów, szerokie spektrum ludzkich uczuć i emocji, historię zdrady i przyjaźni, miłości i straty, opowieść o rodzicach i dzieciach, o śmierci i bólu utraty bliskiego człowieka, o wielkiej sztuce, o tym, co jest jej jądrem i sensem - a wszystko to nasączone miriadami szczegółów, intensywne, soczyste, obfite, zmasowane, esencjonalne - to powoli zbliżymy się do tego, czym jest "Szczygieł".

Theodore Decker ma trzynaście lat, kiedy traci matkę w zamachu terrorystycznym na nowojorskie Metropolitan Museum. Ta wizyta w świątyni sztuki okaże się brzemienna w skutki, a przecież tak niewiele brakowało, a Theo nie znalazłby się tam wtedy, nie oglądałby z matką pierwszego obrazu, który naprawdę kochała - wypożyczonego z muzeum w Hadze "Szczygła" pędzla Carela Fabritiusa, ucznia Rembrandta i Vermeera - nie szukałby jej później w mlecznej zawiesinie kurzu i pyłu, nie spotkałby starego, umierającego człowieka, nie dostałby od niego osobliwego pierścienia, nie zabrałby z sobą niedużego płótna holenderskiego mistrza, które zmieściło się w plecaku. I oto od tego właśnie przypadku rozpoczyna się ta trwająca dekadę historia. Życie chłopca meandruje w nieprzewidywalny sposób, nie omija - wydawałoby się - żadnej mielizny i żadnej ostrej skały, przyśpiesza i zwalnia, niemal zatrzymuje się w cuchnących bajorach i rozlewiskach, by po chwili pognać dalej wartkim, nieprzewidywalnym strumieniem. Niczym fatum ( a może kotwica?) spina je przy tym niczym klamrą i utrzymuje w chybotliwej równowadze niezwykły obraz, o którym sam Theo mówi, że daje mu poczucie "bycia mniej śmiertelnym i mniej zwyczajnym".

Donna Tartt wysuwa na pierwszy plan kwestię, dlaczego ludzie czynią rzeczy, które sami definiują jako niewłaściwe, które - kiedy wychodzą na jaw - chwieją posadami ich życia, grożą kompletną ruiną i destrukcją. W kluczowym momencie pojawia się pytanie o dobro i zło, o rozmytą, nieuchwytną granicę, jaka oddziela jedno od drugiego. A może wcale tej granicy nie ma? Co jest w życiu ważne? Gdzie jest cel i sens w chaosie, beznadziei i zepsuciu, wypełniającym ludzką egzystencję? Theo doświadcza jednego i drugiego: chaosu i pustki, oraz piękna i miłości.

Pochłonięci zawiłymi wątkami losów głównych bohaterów: eterycznej, elfiej Pippy, przypominającego dziwacznego puchacza Hobiego, krzykliwej i plastikowej Xandry i wreszcie absolutnie kultowego Borisa, przygnieceni lawiną detali i zapachów (rysunek słojów drewna, woń bejcy, gra światła i cienia na obrazie, szaleństwo narkotykowych i alkoholowych odlotów) nie zapomnijcie o obrazie. O uwięzionym, przykutym do klatki kruchym, delikatnym ptaszku. I o nieśmiertelności piękna.


Pierwsze zdanie: "Byłem jeszcze w Amsterdamie, gdy po raz pierwszy od wielu lat przyśniła mi się mama." 
Gdzie i kiedy: Nowy Jork, Las Vegas, Amsterdam, współcześnie
W dwóch słowach: chłopiec i ptak
Dla kogo: dla kochających sztukę, kryminał, dziewiętnastowiecznych klasyków, Nowy Jork, opasłe księgi i... życie
Ciepło / zimno: 100°

czwartek, 23 kwietnia 2015

Harald Gilbers "Germania" - historia o Żydzie, gestapowcu i seryjnym mordercy



Wydawnictwo: DW PWN
Tytuł oryginału: Germania
Tłumaczenie: Agnieszka Hofmann
Data wydania: 20 kwietnia 2015
Liczba stron: 472
Cena: 34,90 zł

"Najbardziej uważnym czytelnikiem jest tłumacz" - jakże prawdziwe to słowa. Tłumacz nie jest zwyczajnym czytelnikiem, który prześliźnie się po tekście, zatrzyma tu i ówdzie, by pogalopować dalej, pomijając to, co nudne, błahe, miałkie. Tłumacz wchodzi w tekst na wiele długich tygodni, żyje nim i oddycha, aż przestaje traktować go niczym ciało obce i zaczyna tworzyć na nowo, w innym, (własnym?) języku. Słowa autora stają się jego własnymi słowami, myśli bohaterów - jego własnymi myślami. I nadchodzi taki moment, kiedy nie da już oddzielić się tekstu od własnej osobowości, kiedy staje się on cząstką tłumacza, zagnieżdża się w nim i zostaje, niczym osobliwy pasożyt - osobny byt, a jednak wchłonięty i udomowiony. 

Nie dziwcie się zatem, kiedy powiem, że pisanie o przetłumaczonej przez siebie książce jest trochę jak wprowadzenie na salony własnego dziecka, zaprezentowanie go światu przez rodzica przepełnionego dumą, ale i obawą, jak zostanie przyjęta wypieszczona latorośl. Spędziłam z "Germanią" wiele intensywnych tygodni, aż przeniknęła do mojej podświadomości, snów i codziennych myśli. Widziałam tłuste cielska bombowców wiszących nad zaciemnionym miastem i obracałam w ustach szewskie przekleństwa Hilde. Sprawdzałam, czy nie odpruła się gwiazda Dawida i rozkoszowałam aromatem prawdziwej ziarnistej kawy. Główkowałam gorączkowo, próbując wytypować mordercę, gnana instynktem łowczego i stawiałam opór wewnętrznej pokusie opóźnienia śledztwa. Byłam tam, przeżywałam to i odtwarzałam krok po kroku wszystko, co wydarzyło się tamtego lata pod koniec wojny, po polsku. 

A teraz "Germania" - moja wypieszczona latorośl - wyszła na świat. Nieprawdopodobna historia Żyda o znamiennym nazwisku Oppenheimer, byłego komisarza policji kryminalnej w Berlinie, który - choć zachował instynkt łowcy - nie jest już tym, kim był. Jest zastraszonym, stłamszonym i prawie odartym z nadziei cieniem człowieka. Aż do pewnej majowej nocy, kiedy zostaje zabrany przez gestapowca Voglera na miejsce bestialskiej zbrodni. I nagle dostaje szansę, by na krótko - na dzień? tydzień? miesiąc? - znów stać się tym człowiekiem, którym był. Wejść w skórę łowczego, którym był. I udowodnić - przede wszystkim sobie - że jeszcze nie umarł, że jest jeszcze pełnowartościowym człowiekiem, śledczym, policjantem. Wspaniały to pojedynek, w którym podłamany (ale nie złamany) były gliniarz staje w szranki nie tylko z niezidentyfikowanym zbrodniarzem, ale i z zimnym (na pewno?) nazistą, a de facto i z całą machiną hitlerowskiego imperium. I choć wiadomo z góry, że w tym pojedynku nie będzie zwycięzcą, że po zakończeniu śledztwa stanie się zbędny, to jednak walczy do końca - także o siebie i swoją miłość. 

Gilbers stworzył tę nieprawdopodobną (choć przecież wiemy, że rzeczywistość pisała jeszcze bardziej nieprawdopodobne) historię i umieścił ją w Berlinie - kulisach, które odtworzył w sposób wierny i drobiazgowy. Ta czy inna odsłona zapewne okaże się niespodzianką, nawet dla czytelnika obeznanego z historią. Pojawią się przerażające wątki Lebensborn i zaskakujące oblicze Bertolda Brechta, motywy autentycznych zbrodni, które wstrząsnęły Berlinem w czasie wojny i miejsca prawdziwe, owiane legendą - hotel Adlon, salon Kitty, osiedle funkcjonariuszy w Zehlendorfie. 

Może niektórym z Was przeszkadzać będzie lakoniczność narracji. Może uznacie, że ta relacja jest zbyt sucha, wyprana z emocji, faktograficzna. I owszem, nie znajdziecie tu łzawego melodramatu. Tu przemawiają fakty. I ludzkie losy. A także ludzkie decyzje i czyny. W nich jest wystarczający ładunek emocji, nie trzeba ich dodatkowo krasić zbędnymi słowami i ubierać w sukieneczkę kiczu. Autor poważył się na temat trudny, na którym niejeden się wyłożył, oskarżany o "banalizację zła". Mógł popaść w sentymetalizm, mógł potknąć się na kreacji głównego nazisty w tej opowieści, pójść na skróty, próbować wybielać (bo to jednak dobry nazista był) lub wręcz przeciwnie. Nie znajdziecie tu jednak gotowych osądów. Tylko próbę zarysowania pewnej nieprawdopodobnej, choć nie niemożliwej konstelacji. Ciekawi jesteście, jak z tego wybrnął?...

Oto moja latorośl. 


Pierwsze zdanie: "Światło wskazywało na dziesiątą przed południem." 
Gdzie i kiedy: Berlin, 1944
W dwóch słowach: Berlin i zbrodnia
Dla kogo: dla kochających Berlin, tropicieli nowych historycznych odsłon i fanów dobrego kryminału
Ciepło / zimno: 83°